Kliknij tutaj --> 🧑🎤 witaj w klubie hbo
jackosn5 W Witamy w Klubie pani Doktor była hetero i była pokazana w bardzo pozytywnym świetle. Również ten policjant, kumpel Rona który się od niego odwrócił, z czasem zaczął go traktować jako człowieka i przestał być względem niego agresywny i przestał być "tym złym".
Menstruacja to nie powód do wstydu: na rynku pojawiła się pierwsza książka o miesiączce. "Witaj w klubie" to książka skierowana zarówno do nastolatek, wchodzących w okres dojrzewania, jak i ich rodziców. Ta pozycja może być doskonałym pretekstem do rozpoczęcia rozmów o kobiecości i seksualności.
Kolejny po "Zapaśniku" film portretowy o tzw. prawdziwym zyciu, z krwistym, wyrazistym bohaterem. Film, ktory w sposob dobitny ukazuje czym jest wola zycia i ze warto zyc (a takze umrzec) na
Pełna obsada filmu Witaj w klubie (2013) - Rok 1985, Dallas. Elektryk oraz kanciarz, Ron Woodroof, pracuje nad systemem pomocy w zdobywaniu leków osobom chorym na AIDS. filmweb.pl
Fragment "To pańscy pacjenci"?- Witaj w klubie - Pełna humoru, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia człowieka, który nie zamierza żegnać się z życiem.
Site Rencontre Gratuit Maroc Sans Inscription. Lata 80. to czas, kiedy świat musiał stawić czoła nowemu wyzwaniu, jakim było odkrycie wirusa HIV. Choroba AIDS, którą ten wirus wywoływał, była postrzegana wyłącznie jako schorzenie homoseksualistów i narkomanów, a zarażeni wirusem byli brutalnie wyrzucani ze społeczności. Jednym z pierwszych filmów, który ukazał wiele aspektów tej choroby, była „Filadelfia” Jonathana Demme’a. Po 20 latach ten niechlubny moment społecznej historii USA postanowił poruszyć kanadyjski reżyser Jean-Marc Vallée w filmie „Witaj w klubie”. I zrobił to bardzo wiarygodnie i z oparty na prawdziwych wydarzeniach, opowiada historię teksańskiego elektryka, Rona Woodroofa (McConaughey), który w wolnych chwilach oddaje się pasji, jaką jest rodeo. Woodroff nie oszczędza siebie i swojego organizmu, korzystając z życia w myśl znanej zasady „sex, drugs and rock’n’roll” (no dobra, to ostatnie zmienione jest na country). W wyniku niegroźnego wypadku w pracy trafia do szpitala, gdzie po serii rutynowych badań dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV i pozostało mu 30 dni życia. Oczywiście nie dopuszcza do siebie takiej wiadomości. Gdy zaczynają pojawiać się poważne objawy, a sam Ron dokształca się w drażliwym temacie, postanawia znaleźć sposób, żeby przedłużyć nieco swój żywot. W szpitalu poznaje transseksualistę Rayon (Jared Leto), z którym tworzy „Dallas Buyers Club” – organizację zapewniającą leczenie za pomocą środków, które w Stanach są porusza kilka ważnych wątków, począwszy od zawsze uniwersalnej przemiany głównego bohatera, przez problem homofobii, a na wadliwym systemie amerykańskiej służby zdrowia kończąc. Woodroof po diagnozie uświadamia sobie, że jego życie, zwykle ciężkie, a nieraz zupełnie nijakie, jest darem. Wizja szybkiej śmierci otwiera mu oczy. Nie natychmiast, ale stopniowo. Krok po kroku próbuje przechytrzyć śmierć, chwytając się każdego możliwego sposobu, nie wahając się choćby na moment. Nie ma zamiaru nigdzie się wynosić. Teksas jest jego miejscem. Tutaj ma rodeo, to właśnie tutaj najlepiej smakuje mu zmiana Rona realizuje się również w podejściu do Rayon. To na ten aspekt reżyser położył największy nacisk. Reprezentujący dwa różne światy bohaterowie nigdy nie znaleźliby się blisko siebie, gdyby nie zapach śmierci unoszący się wokół nich. Świadomość końca z upływem czasu zaciera wszelkie granice, które były zakorzenione nie tylko w Ronie, ale i w amerykańskim społeczeństwie lat 80. Dotychczasowy wróg staje się jedynym wsparciem i przyjacielem, kiedy wszyscy znajomi odchodzą. On jako jedyny nie traktuje go jak ognia, którego nie można dotknąć, żeby się nie poparzyć.„Witaj w klubie” odnosi się również do amerykańskiego systemu ochrony zdrowia. Koncerny farmaceutyczne zainteresowane są intratnymi kontraktami, które pozwolą im zarobić grube miliony. Mniej interesują się sprawami chorych, którzy potrzebują natychmiastowej opieki medycznej. Woodroof próbuje walczyć z systemem testowania i akceptacji leków. Systemem, który w ważnym momencie nie stoi po stronie obywatela, nie pomaga ludziom i na dodatek pozbawia ich ostatniej McConaughey ma obecnie chyba najlepszy okres w swojej karierze. Amerykanin do niedawna nie był za bardzo wybredny w dobieraniu ról. Czasem występował w całkiem dobrych filmach, takich jak „Czas zabijania”, czy „Amistad”, żeby potem być kojarzonym przede wszystkim z rolami amantów w głupiutkich komediach romantycznych. Wydaje się, że od czasu zaskakująco dobrego „Uciekiniera” postanowił zmienić swój wizerunek i zaczął rozważniej dobierać produkcje. Opłaciło się. Genialny występ w najnowszym filmie Jean-Marca Vallée “Witaj w klubie” zaowocował Złotym Globem, a także pierwszą w życiu nominacją do Oscara, a sam McConaughey stał się marką, o którą biją się wszyscy wielcy Hollywood. Jeszcze w tym roku wejdzie do kin „Interstellar” Christophera do roli Rona Woodroofa schudł 20 kilogramów, pokazując, że nie tylko Christian Bale i Daniel Day-Lewis dla filmu są wstanie zrobić wiele. Dieta zmieniła nie tylko jego ciało, ale także psychikę, sprawiając, że mógł w pełni wcielić się w rolę. Postura i teksański akcent sprawiają, że Amerykanin gra bardzo wiarygodnie. Każdy jęk bólu, każdy krzyk, śmiech, czy płacz odznacza się na wychudzonym ciele, które stało się otwartą księgą, z której można wyczytać wszystko.„Witaj w klubie” nie jest jednak popisem tylko jednego aktora. Po 5 latach nieobecności na srebrnym ekranie w wielkim stylu powraca Jared Leto, który rolą Rayon również wywalczył Złotego Globa i nominację do Oscara za rolę drugoplanową. Rayon stanowi idealny kontrast dla Woodroofa. Obaj panowie tworzą niezwykle emocjonalny, przekonywający duet. Chemia – odhaczone, dramaturgia – jest, dowcip – również. Przy tak magnetycznym duecie McConaughey-Leto, Jennifer Garner, która wciela się w postać doktor Eve, wypada zupełnie blado. Gra bez energii, którą emanuje wspomniana film Jean-Marca Vallée to całkiem zgrabna, nie pozbawiona humoru dramatyczna opowieść, w której choroba staje się pretekstem do przemiany człowieka. I to może również być postrzegane za minus tego filmu, bo szkopuł tkwi w tym, że to nie historia czyni “Witaj w klubie” filmem bardzo dobrym. To przede wszystkim popis aktorstwa, które sprawia, że role Rona Woodroofa i Rayon zapamięta się o wiele, wiele dłużej niż opowieść, w której uczestniczyli.
Jean-Marc Vallée został znaleziony nieopodal domu położonego na obrzeżach miasta Québec w Kanadzie. Nathan Ross, który współpracował z Vallée'em przy produkcji filmów, powiedział: "Jean-Marc wspierał kreatywność, autentyczność i nieustanne próbowanie czegoś nowego. Był prawdziwym artystą i hojnym, kochającym mężczyzną. Każdy, kto z nim pracował, dostrzegał jego talent i wyobraźnię. Był moim przyjacielem, partnerem kreatywnym i starszym bratem. Będziemy tęsknić za mistrzem, ale pociesza to, że jego piękny styl i praca, której efektami się z nami podzielił, będą wciąż żywe". Kanadyjski reżyser debiutował za kamerą filmu krótkometrażowego "Stereotypy" ("Stéréotypes", 1992); Hollywood zwróciło na niego uwagę po realizacji dramatu "Czarna lista" ("Liste noire", 1995). Popularność wśród widzów przyniosły mu filmy "Młoda Wiktoria" (2009), "Witaj w klubie" ("Dallas Buyers Club", 2013) czy "Dzika droga" ("Wild", 2014). Filmy zyskały także uznanie krytyków. "Witaj w klubie" zdobyło trzy Oscary (dla najlepszego aktora pierwszoplanowego, którego odebrał Matthew McConaughey; dla najlepszego aktora drugoplanowego, którego otrzymał Jared Leto oraz nagrodę za najlepszą charakteryzację). Dwie główne aktorki filmu "Dzika droga", Reese Witherspoon oraz Laura Dern były nominowane do Oscara, jednak statuetek nie zdobyły. Vallée współpracował z Witherspoon i Dern przy serialu HBO "Wielkie kłamstewka", za który zdobył nagrodę Emmy (pełna nazwa kategorii to Najlepsza reżyseria serialu limitowanego, filmu telewizyjnego lub dramatycznego programu specjalnego), a także statuetkę Amerykańskiej Gildii Reżyserów Filmowych. Również dla HBO reżyser zrealizował serial "Ostre przedmioty", gdzie główną rolę zagrała Amy Adams. Vallée miał zrealizować kolejny serial dla HBO, "Gorilla and the Bird", oparty na wspomnieniach Zacka McDermotta. Produkcja miała traktować o obrońcy z urzędu, który doświadcza nagłego załamania psychicznego. Jean-Marc Vallée miał 58 lat. Reżyser pozostawił dwoje dzieci.
Matthew McConaughey wraca do roli Jake'a Brigance'a, która w 1996 roku dała początek jego karierze. HBO kupiło prawa do kontynuacji "Czasu zabijania" Johna Grishama. Matthew McConaughey sporo czasu poświęcił ostatnio promocji swojej autobiografii "Greenlights", ale w międzyczasie zdążył też zajawić na swoim instagramowym profilu premierę ostatniej książki Johna Grishama z cyklu poświęconego Jake'owi Brigance'owi. Fani od razu zaczęli snuć domysły dotyczące powrotu aktora do roli tego nieustraszonego prawnika z prowincji, która była kamieniem milowym w jego karierze. Teraz domysły się potwierdziły. Matthew McConaughey zagra główną rolę w serialu limitowanym HBO na podstawie "A Time for Mercy". Matthew McConaughey powróci jako Jake BriganceJake Brigance to bohater cyklu powieści Johna Grishama, którego czytelnicy mieli okazję poznać w 1989 roku za sprawą powieści "Czas zabijania", a widzowie - 7 lat później, dzięki ekranizacji tej książki wyreżyserowanej przez Joela Schumachera. W "A Time to Kill" początkujący wówczas prawnik podejmuje się obrony czarnoskórego mężczyzny, który dokonał samosądu na dwóch młodych, białych gwałcicielach jego 10-letniej córeczki. W filmie Schumachera z 1996 roku zagrała plejada hollywoodzkich gwiazd z Samuelem L. Jacksonem, Kevinem Spacey'em i Sandrą Bullock na czele. Do głównej roli reżyser zdecydował się jednak zatrudnić niezbyt znanego w tamtym czasie 27-latka. I tak właśnie rozpoczęła się wielka kariera Matthew się zatem dziwić, że gwiazdor nagrodzony Oscarem za rolę w "Witaj w klubie" jest zainteresowany powrotem do roli, która zmieniła jego życie. Jak podaje Deadline, McConaughey jest na etapie finalizowania umowy ze stacją HBO, która nabyła prawa do adaptacji "A Time For Mercy". O czym opowie "A Time For Mercy"?"A Time for Mercy" jest trzecim tomem cyklu poświęconego Brigance'owi, który został wydany w październiku 2020 roku (póki co wciąż nie ma jeszcze polskiego przekładu książki). Podobnie jak w rzeczywistości - od wydarzeń z "Czasu zabijania" upłynęło już trochę czasu. Jake jest już doświadczonym prawnikiem, jednak wciąż musi mierzyć się nie tylko z trudnymi sprawami na sali sądowej, ale także z reakcjami małej, lokalnej społeczności i personalnymi atakami. Brigance po raz kolejny angażuje się w mocno kontrowersyjny proces. Sąd wyznacza go na pełnomocnika Drew Gamble'a - 16-letniego chłopca oskarżonego o zabójstwo konkubenta matki. Sprawa wydaje się z góry przegrana. Chłopak został przyłapany niemal na gorącym uczynku, a ofiara to jeden z zastępców szeryfa - szanowany i ceniony zarówno przez zwierzchników, jak i mieszkańców miasteczka. Choć wszyscy wiedzą, że przed śmiercią znęcał się nad partnerką i dwójką jej dzieci, niespecjalnie im to przeszkadza. Dlatego dla chłopca, zgodnie z prawem obowiązującym w Mississippi, żądają kary śmierci. Główny bohater nie zamierza oczywiście na to pozwolić. Starając się ratować Drew, kładzie na szali zarówno swoją karierę, jak i bezpieczeństwo serial HBO z Matthew McConaugheyem - kiedy premiera?Jak podaje Deadline, serial limitowany na podstawie "A Time For Mercy" ma liczyć od 8 do 10 odcinków. Nad projektem z ramienia Warner Bros. będzie czuwał Lorenzo di Bonaventura. HBO jest aktualnie na etapie szukania scenarzystów. Nie wiadomo jeszcze, kto wyreżyseruje nowy miniserial i czy rozważany jest powrót innych gwiazd "Czasu zabijania" poza McConaugheyem. Premiery możemy spodziewać się zatem najwcześniej w 2022 roku, ale możemy też być pewni, że jest na co czekać.
Różne bywają finały seriali. Wielkie, efektowne, zaskakujące i rozczarowujące. Ostatni odcinek "Wielkich kłamstewek" to taki z gatunku piekielnie satysfakcjonujących. Uwaga na spoilery! Ryzykowną formułę przyjęli twórcy miniserialu HBO, wodząc nas za nos przez kilka tygodni i uparcie odmawiając odkrycia wszystkich kart aż do samego końca. Wiadomo przecież, że co jak co, ale cierpliwość nie należy do szczególnie mocnych stron współczesnej widowni, więc kazać jej czekać długo na jakiekolwiek rozwiązania wydawało się naprawdę odważnym krokiem. Takim, do którego podjęcia trzeba było się bardzo dobrze przygotować, dając wygłodniałej odpowiedzi masie coś w zamian. Scenarzysta David E. Kelley i reżyser Jean-Marc Vallée spisali się pod tym względem znakomicie, opowiadając historię grupy matek z Monterey w taki sposób, że prawda o tajemniczej śmierci, którą zasygnalizowano w pierwszym odcinku, szybko zeszła na drugi albo i dalszy plan. Bawienie się cierpliwością widzów to jednak prawdziwe igranie z ogniem, bo granica między podsycaniem zainteresowania a wzbudzaniem irytacji bywa bardzo cienka. W tym przypadku nie przekroczono jej jednak ani razu, prowadząc fabułę ku punktowi kulminacyjnemu z gracją godną linoskoczka. Tym trudniejsze było to wyzwanie, że "Wielkie kłamstewka" to serial jak mało który predysponowany do binge-watchingu. Coś o tym wiem, bo sześć odcinków przesłane przedpremierowo do krytyków obejrzałem za jednym zamachem, skazując się tym samym na długie tygodnie oczekiwania na finał. To dopiero one uświadomiły mi w pełni, że choć produkcja to wciągająca jak mało co, oglądanie w tradycyjnym tempie wyciąga na powierzchnię takie jej zalety, które giną w maratońskim tempie. Mogliście to zresztą uważnie obserwować na Serialowej, bo od premiery nie było odcinka, którym nie zachwycalibyśmy się w cotygodniowych zestawieniach hitów. Finał z pewnością tej passy nie przerwie, bo był wisienką na torcie znakomitego sezonu i potwierdzeniem umiejętności twórców. Odwlekanie odpowiedzi, podsuwanie tropów, potęgowanie wątpliwości i sugerowanie różnych możliwych zakończeń – to wszystko, co tak fantastycznie działało w ostatnich tygodniach, pojawiło się raz jeszcze w odcinku zatytułowanym "You Get What You Need" i dopiero tutaj przybrało najdoskonalszą formę. Serial nie rzucił nam bowiem rozwiązania na tacy, ale kazał znów na nie czekać, sprawiając jednocześnie, że wyobraźnia szalała. Cała godzina została perfekcyjnie zaplanowana. Scenariusz skonstruowano tak, by każdy ze znaczących bohaterów otrzymał swój moment, w którym mogliśmy ujrzeć go jako potencjalnego zabójcę lub ofiarę (a nawet dodano jeszcze nowe elementy układanki, jak Tom grany przez Josepha Crossa). Niemal do ostatniej chwili trzymano nas więc w niepewności, co mogło wydawać się tanim chwytem, ale gdy już poznaliśmy fakty, trudno było oprzeć się wrażeniu, że lepiej się tego nie dało rozwiązać. Nie chodzi nawet o samo ujawnienie faktu, kto i jak zginął feralnej nocy, ale o dynamiczny i trzymający w napięciu sposób przedstawienia tych wydarzeń. Przynajmniej części rozwiązań można się wszak było domyślać (nawet bez znajomości książkowego pierwowzoru), bo serial wyraźnie zmierzał w ich kierunku. Choćby nie pozwalając Perry'emu i Jane spotkać się twarzą w twarz ani razu w ciągu sześciu odcinków. Nawet jednak jeśli bezbłędnie odgadliście najistotniejsze fakty, w minimalnym stopniu nie umniejsza to satysfakcji z oglądania. Serial wykonał znakomitą robotę w kwestii budowy więzi między widzami a swoimi bohaterkami, sprawiając, że łatwo było lękać się o los każdej z nich i kibicować jedynemu słusznemu finałowi. Pytanie, czy takiej przewidywalności nie należy poczytywać za wadę? W wielu przypadkach by tak było, ale to nie jest jeden z nich. Wręcz przeciwnie, tego rodzaju zamknięcie było niemal upragnione, co świadczy tylko o jednym – udało się stworzyć postaci, na których nam zwyczajnie zależało. Na tyle ludzkie, że nie przeszkadzały nam ich wady, ba, przyjmowaliśmy je nawet z radością, czując, że dostaliśmy się tam, gdzie niewielu ma dostęp. "Witaj w klubie popaprańców", mówi w pewnym momencie Jane do Madeline. My mieliśmy zapewnione vipowskie członkostwo od samego początku. Nic więc dziwnego, że wskakiwanie poszczególnych elementów na swoje miejsca odbierało się tu nie jak przejaw marnego scenopisarstwa, lecz jako sprawiedliwość dziejową. "Wielkie kłamstewka" bez dwóch zdań grały na prostych emocjach, ale robiły to w wirtuozerski sposób. Każdy wątek otrzymał dokładnie takie rozwiązanie jakie powinien, nawet gdy wydawało się ono nieco naciągane. Świetnym wyznacznikiem jakości scenariusza jest to, że myśli o wadach przychodzą do głowy dopiero jakiś czas po obejrzeniu odcinka. Wcześniej nie ma na nie miejsca, bo człowiek nerwowo patrzy się w ekran i przeklina własną bezradność wobec zaistniałych wydarzeń. A dokładnie tak czułem się, oglądając eskalację konfliktu między Perrym a Celeste. Najpierw w milczącym zachwycie podziwiałem, jak na twarzach bohaterek pojawia się zrozumienie, gdy przerażony wzrok Jane sprawiał, że słowa stawały się zbędne, a potem w napięciu obserwowałem, jak sytuacja wymyka się spod kontroli. Krótkie, mocne i intensywne ekranowe przeżycie. Ktoś powie, że kiczowate, zwłaszcza w zestawieniu z rozbijającymi się o skały falami, ale wyjątkowo nie sprawia mi to żadnego problemu. Nie tutaj, gdy nade wszystko czuję ogromną satysfakcję z faktu, że każdy dostał to, na co zasłużył. Łącznie z widzami, bo widok piątki kobiet i ich radośnie bawiących się na plaży dzieci to obrazek tak piękny, a jednocześnie idealnie podsumowujący całą historię, że mimowolnie chce się uśmiechnąć. "Wielkie kłamstewka" i ich bohaterki przeszły długą drogę w niektórych przypadkach od znienawidzonych rywalek do powierniczek słusznej tajemnicy, a siła tego rozwiązania tkwi w jego prostocie. Wspólna sprawa nie tylko zjednoczyła przeciwniczki, ale też uczyniła wszystko inne błahym. Śmierć Perry'ego w pewien sposób rozładowała wszelkie napięcia, tak jakby z chorego organizmu został wycięty złośliwy guz. Banalne? Owszem, ale jak bardzo na miejscu! Cieszy też fakt, że znalazło się w tym finale miejsce dla każdego, dzięki czemu wszyscy członkowie fenomenalnej obsady mieli okazję choć raz zabłysnąć, nawet jeśli niekoniecznie na pierwszym planie. Weźmy na przykład takiego Adama Scotta, który całkiem niepostrzeżenie pozbył się brody, co nie przeszkodziło mu ani w odstawieniu świetnego Elvisa, ani w zagraniu rozsądnego Eda, któremu puszczają hamulce (swoją drogą nie, ani Scott, ani James Tupper nie popisywali się wokalnie, zostali zdubbingowani – w przeciwieństwie do Zoë Kravitz, której głos naprawdę słychać w jej scenie). A co z Laurą Dern, po raz kolejny pokazującą ludzkie oblicze Renaty? A równie odrażający, co fascynujący Alexander Skarsgård jako potwór o przystojnej twarzy? A świetna dziecięca obsada? Można wymieniać praktycznie każdego, choć siłą rzeczy komplementy skupiają się na trójce głównych bohaterek, które błyszczały od początku do końca. Nad geniuszem Nicole Kidman rozpływaliśmy się już nieraz, ale co zrobić, gdy ta daje nam kolejne powody. Czy to jako przerażona ofiara domowej przemocy, czy nieradząca sobie z potwornym bólem i wstydem kobieta, czy wreszcie kochająca matka, gotowa wszystko przezwyciężyć, gdy chodzi o dobro jej dzieci. Kidman przekonuje i porusza w każdej wersji, czyniąc z Celeste zdecydowanie najbardziej skomplikowaną postać tej historii i chcąc nie chcąc, spychając resztę na drugi plan. A przecież i o nich można pisać tylko w superlatywach. Porównajcie choćby Madeline z początku tej opowieści z rozsypanym wrakiem, jakim była w finale – Reese Witherspoon też zasłużyła na owację na stojąco. Podobnie jak twórcy "Wielkich kłamstewek", którzy dokonali małego cudu, zamieniając na pozór niezbyt interesującą historię w taką, od której nie można oderwać wzroku (i uszu, fantastyczny soundtrack na pewno będzie mi jeszcze długo towarzyszył). Prosta recepta, znakomici twórcy plus świetni wykonawcy, sprawdziła się tu w stu procentach. Amerykanie całkiem głośno domagają się, by serial był kontynuowany, mimo że wyczerpał materiał z książki Liane Moriarty, a ja, myśląc jak bardzo przywiązałem się do tutejszych bohaterek w ostatnich tygodniach, nie potrafię odmówić im racji. Alexander Skarsgard, Big Little Lies, Big Little Lies finał, miniseriale, miniseriale HBO, Nicole Kidman, Reese Witherspoon, serial Big Little Lies, serial Wielkie kłamstewka, seriale, seriale HBO, Shailene Woodley, Wielkie kłamstewka, Wielkie kłamstewka finał
WITAJ W KLUBIE - trailer. Zobacz zwiastun nominowanego do Oscarów filmu z udziałem Matthew McConaugheya i Jareda Leto! WITAJ W KLUBIE - trailer. Zobacz zwiastun nominowanego do Oscarów filmu z udziałem Matthew McConaugheya i Jareda Leto! Witaj W Klubie to pełna humoru, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia człowieka, który nie zamierza żegnać się z życiem. Jej głównym bohaterem jest Ron (Matthew McConaughey), który żyje z dnia na dzień. Pali jak smok, lubi bourbon, kobiety i rodeo - wyłącznie szybkie, proste i łatwo dostępne przyjemności. Gdy okazuje się, że jest nosicielem wirusa HIV - przyjmuje to jako szokujący wyrok, z którym nie chce się pogodzić. By przedłużyć sobie życie, jedzie do Meksyku, z którego zamierza szmuglować zakazane w USA leki. Po powrocie niespodziewanie zdobywa sojusznika w osobie queerowego transseksualisty Rayona (Jared Leto). Ten pozornie niedobrany duet wspólnie zaczyna prowadzić klub, w którym inni szukają ratunku... Witaj W Klubie - w kinach już 14 marca! ac
witaj w klubie hbo